niedziela, 29 września 2013

Smuga

Jeśli to, co od­na­lazłeś, pow­stało z ma­terii czys­tej, nie zmur­sze­je nig­dy. I będziesz mógł po to kiedyś powrócić. Jeśli zaś jest to je­dynie przebłysk światła po­dob­ny smudze kreślo­nej przez spa­dającą gwiazdę, nie zas­ta­niesz tu po pow­ro­cie nic. Ale przy­naj­mniej było ci da­ne zo­baczyć blask światła. I już sa­mo to war­to było przeżyć - Paulo Coelho

środa, 18 września 2013

Drabina




Wracając z pracy zobaczyłem nad moim domem ogromną chmurę burzową. Nie, nie taką, jak wtedy, gdy żona ma okres…
Ta była jeszcze większa.
Przybrałem więc minę Bustera Keatona i ruszyłem na spotkanie z nieuniknionym.
Zgodnie z przewidywaniami w domu szalało tornado z lekką domieszką tsunami, a gromy biły nie gorzej, niż polski kibol.
Głównie w pokoju syna.
I przeważnie.
Zjadłem więc kotleta mielonego z buraczkami i odsmażanymi ziemniakami, zrobiłem kawę w swoim, wspaniałym, absolutnie cudownym ekspresie do kawy i bez słowa zasiadłem przed telewizorem.
Gdy próbowałem wsłuchać się w dialogi „Teorii Wielkiego Podrywu”, w pomieszczeniu zajmowanym przez potomstwo trwała jesień średniowiecza.
Zgadza się, absolutnie nie wolno mi było reagować. A nawet gdybym mógł, to i tak nie miałbym ochoty. Wszak Sheldon Cooper wymiata na każdym froncie.
Również burzowym.
Gdy zaczynałem oglądać „Fakty”, szkwał przeszedł w zaledwie sztorm, a kiedy pan Durczok silił się na kolejny pożegnalny dowcip, zapanowała flauta.
Mogę działać.
Otworzyłem drzwi pokoiku, syn jeszcze trochę mruczał i wydawał inne, równie niezrozumiałe dźwięki. Zupełnie jakby zobaczył niedźwiedzia polarnego albinosa.
- Oglądasz mecz Realu z Galatasaray? – rzuciłem od niechcenia.
- Młmnom – wypluł z siebie.
- Coś w szkole? – kontynuowałem.
- Mhmno…
- Z Maćkiem – chyba stawałem się namolny.
- Nhhhoo… - jest dobrze, syn powoli przechodził na język ojczysty.
- Opowiesz? – zarzuciłem wędkę.
- No bo tydzień temu na kółku filmowym ustalaliśmy kto nakręci recenzję jakiej gry. Ja powiedziałem że zrobię Minecrafta, a Maciek miał zrobić Fifę 13. Przedwczoraj zadzwonił i spytał czy mu przyniosę na pendrive swój film, bo chciał zobaczyć. Wczoraj mu zaniosłem, a on dziś od razu po przyjściu do szkoły dał go pani, mówiąc, że to jego – Uzi już dawno dostałby zadyszki… ale nie mój syn, który dalej bombardował mnie słowami: - więc pani mi przygadała, że nic nie robię i jak chcę zostać na kółku, to na następne zajęcia mam zrobić dwa filmy. A to Maciek powinien je zrobić, bo ukradł mój film i się wszystkiego wyparł. Mieliśmy więc to samo i pani powiedziała, że to ja zabrałem jego film, bo byłem drugi – w oddali zagrzmiało…
- Widzisz synek… - zamyślałem się na chwilę, niczym Platon czy jakiś inny Kant, po czym dodałem już całkiem filozoficznie - bo życie jest jak drabina.. Czasem uda Ci się wspiąć kilka szczebli w górę, ale to najczęściej to ty nią jesteś dla innych.

piątek, 13 września 2013

Naga prawda *




- Andrzej, ratuj! - Justyna wpadła do biura zanosząc się płaczem. Jej karminowe usta wyglądały dość groteskowo w zestawieniu z rozmazanym tuszem pod oczami. Ciekawe, kiedy wreszcie kupi sobie jakiś porządny, wodoodporny tusz do rzęs - pomyślał.
- Uspokój się, zrobię Ci herbatę, a ty opowiadaj - wstał zza biurka..
- Chyba zabiłam człowieka - kolejne czarne łzy spłynęły jej po policzkach cichym mlaśnieciem opadając na dopiero co kupioną "Wyborczą". Prosto na twarz ojca Rydzyka.
- Jak to zabiłaś człowieka? - zapytał podając jej garść husteczek higienicznych.
- Właściwie to nie wiem czy na pewno, ale dziś dostałam wezwanie na policję - pokazała pismo.
- Ale to jeszcze nic nie znaczy, opowiedz dokładnie co się stało - starał się ją uspokoić.
- Kilka dni temu wracałam późno do domu, byłam po dwóch kieliszkach wina... No i wtedy chyba zabiłam tego człowieka - nowy grad czarnych łez skapnął na gazetę, tym razem zachlapując żakiecik posłanki Sobeckiej.
- Wszystko będzie dobrze, daj mi wezwanie, napij się herbaty, a ja wykonam kilka telefonów - objął ją ramieniem, nie zważając na rozmazany tusz.

Cholera, znowu ta "czwórka" nie wchodzi, muszę wreszcie wymienić ten złom - pomyślał wybierając numer do Michała.
- Czołem. Mam sprawę. Jak zawsze delikatną - zaczął ostrożnie.
- No cóż, nie jestem zaskoczony. O co tym razem chodzi? - zapytał dłubiąc z nudów w nosie.
- Wiesz, jakiś tydzień temu około północy na Gorzowskiej był wypadek...
- Tak, nawet mamy już kogoś - wycedził obgryzając paznokcie.
- A możesz jaśniej? - spytał zdenerwowany.
- Sorry, tylko tyle mogę powiedzieć. Bez urazy stary.
- Trudno, dobre i tyle. To co? W poniedziałek wieczore w pubie? Jak zawsze?
- Jak zawsze.

Wystukał drugi numer, tym razem "czwórka" nie strajkowała.
- Grzegorz? No witaj - odparł radośnie.
- Czołem, kiedy wpadniesz na pokerka? Dawno się nie widzieliśmy.
- Jak dobrze pójdzie, to w sobotę - odpowiedział coraz bardziej poirytowany tym, co musi zrobić.
- To w takim razie czym mogę służyć? - spytał wyczuwając dobry interes.
- Wiesz, tydzień temu była u was pewna kobieta. Spała dwa dni, ale zapomniała faktury. Móglbym w sobotę, przy okazji...
- Jasne, czuję, że będę miał dobrą passę - Grzegorz wyraźnie rozbawiony sytuacją rechotał się do słuchawki.
- Chyba tak - odpowiedział zrezygnowany Andrzej.

Justyna była bardzo ładna i zgrabna. Nie miała więc problemu z eksponowaniem tych faktów. A mimo wszystko Andrzej poprosił ją, by była jeszcze ładniejsza. Zafarbowała więc włosy na rudo, założyła obcisły kostiumik w kolorze czerwonego Ferrari. Ten z dużym dekoltem, bo wtedy widać czerwoną koronkę stanika. A do tego pod kolor pończoszki i torebkę. I pantofelki od Gucciego. Tak udali się na komisariat.
- A pan kim jest? - zapytał aspirant Maciejewski.
- Jestem adwokatem tej pani - odpowiedział Andrzej wręczając wizytówkę.
- Rozumiem, proszę siadać. Zadam pani kilka pytań. Gdzie była pani 25 sierpnia tego roku około północy.
- Moja klientka była wtedy w Giżycku. Wyjechała na kilka dni, tu jest faktura za nocleg - odpowiedział podając policjantowi dokument.
- Rozumiem - lekko zmieszany Maciejewski. Spojrzał na młodszego aspiranta Glenia.
- To... To chyba w takim razie nie mamy więcej pytań. Przepraszam za kłopot.

- No nareszcie Stary, to co zawsze? - zapytał Andrzej podnosząc już dość mętny wzrok znad kufla piwa.
- Tak, to co zawsze – odpowiedział wesoło.
- Dwa razy to samo - barnam uwinął się nadzwyczaj szybko.
- Andrzej, mam pytanie - nieśmiało zaczął Michał - To dziś, to była prawda?
- Pytasz jako policjant czy kumpel?
- Kumpel.
- Góralska teoria poznania mówi, że są trzy prawdy: Święta prowda, Tyż prowda i Gówno prowda. Powiedzmy, że teraz to jest ta ostatnia.
- Ale - spojrzal na zegarek - gdy za jakieś dwie godziny będę z Justyną, to będzie ta czwarta.
- Czwarta?
- No, naga prawda.
- A wiesz... właściwie ona nic nie zrobiła - zaczął Michał - faceta porzuciła żona, próbował popełnić samobójstwo i rzucić się pod samochód. Ale potknął się i uderzył głową w słup tuż przy jezdni. Wcześniej myśleliśmy, że może to ona, bo ponoć widziano ją w pobliżu. Ale trzy godziny temu facet się przyznał i opowiedział jak to było na prawdę.
- A za dwie godziny to ja się widzę z Justyną by jej to powiedzieć, więc sam rozumiesz... niestety muszę już iść.
Wychodząc, podszedł jeszcze do baru, wetknął do kieszeni barmanowi sto złotych mówiąc: Pan zadba o tego tam przy stoliku.

* - zainspirowane wpisem Caddiego

poniedziałek, 2 września 2013

Czołg


Trzeci dzień siedzieliśmy w okopach. Głodni, spragnieni, niewyspani. Właśnie odparliśmy kolejne natarcie. Drogo nas to jednak kosztowało. Ale od godziny panowała cisza. Kto mógł, korzystał z niej, łapiąc kilka minut snu. Kuchnia nareszcie dostarczyła coś ciepłego do jedzenia, była też kawa i papierosy. Wróciły humory, zaczęliśmy nawet żartować.
To zadziwiające, jak niewiele trzeba, by znowu poczuć się zwykłym człowiekiem.
Nagle czar prysnął, wokół wyrosły gejzery wybuchów, słychać było narastający terkot broni maszynowej. Kule świszczały, ryk zbliżających się czołgów mieszał się w krzykiem pierwszych rannych i konających. Wróg przypuścił kolejne natarcie, tym razem znacznie silniejsze od poprzednich. Stalowe kolosy zbliżały się szeroką ławą, było ich chyba dziesięć. Za nimi gęstą tyralierą biegli żołnierze.
Początkowo nie strzelaliśmy, byli za daleko i szkoda kul. Tuliliśmy się więc do ścian okopów, modląc się, by nadlatujący właśnie pocisk ominął miejsce, w którym leżeliśmy.
Siedziałem w niewielkiej niszy, którą wykopałem dwa dni wcześniej. Wgryzłem się zaledwie pół metra w ścianę okopu, tyle jednak wystarczyło, by poczuć się bezpieczniej. Właściwie to nie miałem pojęcia na czym to bezpieczeństwo polega, ale sama świadomość, że mam namiastkę schronu była bardzo budująca.
Ostrzał ustał, wróg był już tak blisko, że ich artylerzyści bali się trafić w swoich. Po lewej odezwał się nasz ckm, zawtórował mu terkot karabinów maszynowych. Wśród atakujących padli pierwsi ranni i zabici. Przestawiłem kurek z ognia ciągłego na pojedynczy – odrzut karabinu jest wtedy mniejszy, można celniej strzelać. Przyłożyłem kolbę do ramienia, zmrużyłem jedno oko... czekałem... W szczerbince ukazała się sylwetka żołnierza... Strzał... padł na ziemię ale jeszcze się ruszał... Dobiłem go drugą kulą... Lufę skierowałem lekko w prawo... zobaczyłem wystającą ponad pagórek czyjąś głowę. Kolejny strzał, tym razem chybiony. Żołnierz schował się za drzewo... Po chwili strzelił. Niedaleko mnie rozprysnęło się kilka kul. Nie zwróciłem na nie uwagi, skupiłęm się na wrogu.
Czekał... Ja też... Wtem poderwał się do biegu, wtedy oddałem dwa strzały. Skulił się, po czym bezwładnie opadł na ziemię.
Koło mnie usłyszałem krzyk. Odwróciłem głowę – "Rudy" dostał w tętnicę szyjną. Krew buchała niczym woda z rozbitego hydrantu. Skonał zanim dobiegłem, by mu pomóc. Rozejrzałem się wokół, zaledwie kilku z nas jeszcze walczyło.
- A więc to teraz? – pomyślałem.
- Odwrót!!! – krzyk sierżanta wyrwał mnie z chwilowego odrętwienia.
Zabrałem leżące nieopodal magazynki do karabinu i nie oglądając się na nic wyskoczyłem z okopu. Do skraju lasu miałem zaledwie kilkadziesiąt metrów… Krew pulsowała w skroniach, płuca bolały, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa… Wokół świszczały rykoszety.
Gdy dopadłem zbawiennej kępy drzew byłem na skraju utraty przytomności… Ale żyłem. Oparłem się o pień, dysząc ciężko… Serce waliło jak oszalałe. Wtedy coś powaliło mnie na ziemię. Odwróciłem się. To "Młody" z drugiego plutonu.
- Kurwa, dziadek, biegłeś jak na olimpiadzie – wyszczerzył zęby.
- Żebyś wiedział, jak na olimpiadzie… - wyszeptałem.

Ukryliśmy się w niewielkiej jamie pod korzeniami przewróconego drzewa. Kanonada trwała jeszcze kilkanaście minut. A potem nastała cisza. Po około kwadransie nasłuchiwania zdecydowaliśmy się opuścić kryjówkę. Pole bitwy było puste, gdzieniegdzie jedynie słychać jęki rannych i konających.
- Trzeba im pomóc – zawyrokowałem.
- Czołg! – krzyknął "Młody". Padliśmy na ziemię.
Zbliżał się do nas, jadąc wzdłuż ściany lasu. Kiedy był zaledwie o kilkanaście metrów od nas, "Młody" szepnął mi do ucha:
– Rozjebię go – poderwał się i kilkoma susami dopadł niewielkiego zagłębienia znajdującego się na drodze wozu. W ręce ściskał dwa granaty...
Pewnie udałoby mu się, gdyby nie czołgista, który w tym momencie wychylił się z włazu wieżyczki... A dół, w którym schował się "Młody" właśnie zniknął między gąsienicami czołgu.
- Może uda się szczeniakowi – pomyślałem.
Wtedy pojazd zatrzymał się. Trwał w tym bezruchu może sekundę, może dwie... A może całą wieczność. I nagle zaczął obracać się wokół własnej osi... Usłyszałem przeraźliwy krzyk, a po chwili na gąsienicy zakrwawiony ochłap, który jeszcze przed chwilą był nogą "Młodego".
Wyskoczyłem zza drzewa, dopadłem stalowego cielska. Czołgista zauważył mnie kątem oka i próbował zatrzasnąć właz wieżyczki. Za późno. Kolba mojego karabinu właśnie pozbawiła go szczęki. Bezwładnie osunął się do środka. W ślad za nim wrzuciłem granat i zatrzasnąłem właz... 3... 2... 1... głucha eksplozja i... cisza. Łzy płynęły mi po policzkach, oparłem się o wieżyczkę…
- Dlaczego? – pomyślałem. I wtedy padł pierwszy strzał. Odebrało mi dech, wszystko wokół zawirowało… Poczułem piekący ból w prawej piersi. Niezdarnie próbowałem chwycić się anteny. Wydawała się tak odległa. Było mi słabo, czułem pragnienie. Nie miałem siły, osunąłem się na pancerz, opierając się o brzeg wieżyczki. Wtedy padł drugi strzał, który rozerwał mi kolano.
- Jesteś mój... Mój... - wyszeptała Śmierć.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...