czwartek, 24 kwietnia 2014
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
sobota, 19 kwietnia 2014
Wielkanocny pacierz
Nie umiem być srebrnym aniołem –
ni gorejącym krzakiem –
tyle Zmartwychwstań już przeszło –
a serce mam byle jakie…
Tyle procesji z dzwonami –
tyle już Alleluja –
a moja świętość dziurawa
na ćwiartce włoska się buja.
Wiatr gra mi na kościach mych psalmy
jak na koślawej fujarce -
żeby choć papież spojrzał
na mnie – przez białe swe palce.
Żeby choć Matka Boska
przez chmur zabite wciąż deski –
uśmiech mi Swój zesłała
jak ptaszka we mgle niebieskiej…
I wiem, gdy łzę swoją trzymam
jak złoty kamyk z procy –
zrozumie mnie mały Baranek
z najcichszej Wielkiej Nocy.
Pyszczek położy na ręku
sumienia wywróci podszewkę –
serca mojego ocali
czerwoną chorągiewkę
/Ks.Jan Twardowski/
czwartek, 17 kwietnia 2014
wtorek, 15 kwietnia 2014
niedziela, 13 kwietnia 2014
czwartek, 10 kwietnia 2014
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
sobota, 5 kwietnia 2014
Jeden dzień
Wasyl Iwanowicz obudził się kilka minut przed piątą. Pokój wciąż spowijały
ciemności nocy, a chłód z uporem godnym
lepszej sprawy wciskał się pod koc.
Na samą myśl o opuszczeniu łóżka wzdrygnął się. Ale poczucie obowiązku było
silniejsze, wstał więc, zapalił świeczkę i podszedł do stolika, na którym stała
miska. Z wiadra nalał wody i obmył twarz.
- Job twoju - zaklął, bo woda była lodowata. Na dodatek mydło nie chciało
się pienić, a żyletka była już tak tępa, że goląc się miał wrażenie, iż zdziera
całą skórę z twarzy.
Gdy zakończył poranną toaletę, ubrał się i zajął się przygotowaniem
śniadania. Zapalił kuchenkę spirytusową i postawił na niej patelnię. Rozwinął
płócienne zawiniątko, z którego z namaszczeniem wyjął kawałek słoniny, który osobiście
wybierał kilka dni temu w Kijowie na Kreszczatiku. Scyzorykiem oczyścił ją z
soli, pokroił w kostkę i wrzucił na patelnię. Słonina zaskwierczała na gorącej
patelni, a gdy już się odpowiednio wytopiła, wbił do niej trzy jajka. Następne
kilka minut delektował się ciepłym posiłkiem myślami będąc z ukochaną Wieruszką
i synkiem Nikusiem. Zobaczą się już za niecały miesiąc. Pójdą w pierwszomajowym
pochodzie, a później zabierze ich na lody.
Gdy opuszczał kwaterę, nadal panował mrok i niczym niezmącona cisza. Było
zimno, zacinał lekki śnieg. Odruchowo skulił się, postawił kołnierz i
przyspieszył kroku. Po dziesięciu minutach dotarł na miejsce. Powoli schodzili
się też inni, zaczynając odwieczny rytuał powitań, poklepywań, śmiechu i
rozmów. Ktoś wyjął butelkę wódki, ktoś inny kieliszek. Znalazł się też kawałek
czarnego chleba do zagryzienia. Przytupując i rozcierając dłonie skracali sobie
długie minuty czekania ciężkimi dowcipami.
Po około dwudziestu minutach usłyszeli warkot silników ciężarówek. Ucichły
rozmowy, stężały twarze, każdy odszedł na swoje stanowisko. Kilku jeszcze
nerwowo poprawiło mundury i sprawdziło broń. A później w bezruchu czekali na
wykonanie postawionych przed nimi zadań.
Chłód przenikał pod płaszcze mundurów, dlatego co raz to któryś zerkał
kątem oka w kierunku leśnej drogi prowadzącej od ukrytego między drzewami
niewielkiego, murowanego budynku prosto pod ich stanowiska. Minęło kilka minut
i wtedy z szarości nadchodzącego świtu wyłonili się pierwsi... Szli dumnie,
wyprostowani, ręce założone do tyłu, związane drutem kolczastym. Wasyl starał
się nie zaglądać im w oczy. Politruk mówił: nie nada.
Właściwie to całą robotę wykonują konwojenci, których zadaniem było ustawić
delikwenta na skraju dołu, a Wasyl Iwanowicz musiał jedynie przyłożyć lufę do
potylicy i nacisnąć spust.
Trzask... i ciało wali się w otchłań ziemi. Trzask z lewej, trzask z prawej
- spadają niczym dojrzałe jabłka...
Nie ma czasu na myślenie, przyprowadzili następnego... i jeszcze jednego...
Po dwóch godzinach lufa pistoletu zrobiła się gorąca, więc gdy Wasyl przyłożył
ją do kolejnej potylicy, poczuł swąd przypalanego ciała. Skazany cofnął głowę i
kula nie trafiła w miękkie miejsce z tyłu głowy, a w twardą kość czaszki.
- Job twoju... - zaklął pod nosem ścierając z twarzy rozbryzgi krwi. Całe
szczęście, że lejtnant nic nie widział. Stojący obok towarzysz szybko wymienił
broń.
Przerwa, kuchnia przyniosła gorącą kawę, do której ukradkiem dolewali
wódkę. Wasyl wyjął pajdę czarnego chleba, powoli żując kolejne kęsy, myślał o
obiedzie. W tym czasie buldożery przysypały wapnem warstwę trupów.
Minęła siódma godzina pracy, Wasyl Iwanowicz myślami już był w kantynie,
rozkoszując się przyjemnie rozchodzącym się po całym ciele cieple jedzonej
zupy. Odruchowo podniósł broń, nacisnął spust i... nic. Jeszcze raz i nadal
nic. Nerwowo przeładował pistolet, ponownie nacisnął spust. Cisza. Gdy
zgrabiałe od zimna dłonie niezdarnie mocowały się z zamkiem, padł strzał.
Spojrzał w bok - to lejtnant. Zimny pot oblał Wasyla Iwanowicza - w NKWD nie ma
miejsca na takie pomyłki.
Tymczasem przyszła druga zmiana, na dziś skończone.
Na obiad była grochówka. Kuchnia postarała się - w zupie pływały ogromne
skwarki. Ktoś znowu wyciągnął wódkę. Lejtnant był pobłażliwy, bo przecież
musieli rozładować stres.
Późnym popołudniem Wasyl Iwanowicz wrócił do pokoju i spisał raport z
dzisiejszego dnia.
Gdy przed snem obmywał twarz i ręce, z oddali wciąż dochodził suchy odgłos
wystrzałów.
- Ech, Poljaki, duraki - wyszeptał. Ale umierać to Wy potraficie...
Położył się do łóżka, przed snem pomyślał jeszcze o lejtnancie, czy już
złożył na niego raport, po czym zdmuchnął świeczkę... jak dziś życie stu
sześćdziesięciu siedmiu polskich oficerów.
środa, 2 kwietnia 2014
Subskrybuj:
Posty (Atom)