Dubrownik przeżywał ciężkie dni. Ostrzał przybierał na sile, stare miasto płonęło, płonął port. Codziennie ginęło po kilka osób, rannych już nie liczono. Ale miasto trwało i broniło się dzielnie. Topniejące szeregi obrońców zasilano kolejnymi kompaniami pośpiesznie tworzonej armii.
Po trzech godzinach karkołomnej jazdy Magistralą zatrzymaliśmy się na parkingu. W dole był Dubrownik... Spowity w kłębach czarnego dymu witał nas wybuchami pocisków, strzelaniną, odgłosami karetek pogotowia... Perła Adriatyku deptana buciorami współczesnych Hunów...
- Może wam jeszcze kurwa zdjęcie zrobić? - odwróciłem się. Za nami stała niewielka ciężarówka, a w niej kilku chorwackich żołnierzy.
- My do wojska, na ochotnika... - zacząłem.
- To ładujcie się na pakę, auto możecie tu zostawić, bo i tak do miasta nie ma się co pchać - przerwał mi jakiś chudy sierżant.
Po około pół godzinie wjechaliśmy do tymczasowych koszar, które zorganizowano w północnej części miasta. Sierżant wskazał nam budynek, gdzie mamy się zgłosić.
- Ile masz lat?
- 41 - odpowiedziałem.
- W wojsku byłeś?
- Tak, w piechocie panie poruczniku.
- To z kałasznikowa strzelać umiesz? - upewnił się.
- Umiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Dobrze. Zgłosisz się do baraku nr 11, tam dostaniesz przydział, mundur i broń. Później kilka dni pokręcisz się po koszarach, zobaczysz co i jak, a jak już sobie pomyślisz, że tu wcale nie jest tak źle, to cię wyślemy na front.
- Widzisz tamtą górę? - wskazał palcem przez okno.
- Tam, gdzie ten budynek?
- Tak, to stacja kolejki linowej i fort napoleoński. Tam siedzą Czarnogórcy i Serbowie, a my musimy ich stamtąd przegonić. To kurewsko proste zadanie, tylko trochę trwa - wydawało mi się, że usta wykrzywił w gorzkim uśmiechu...
- A teraz odmeldować się - machnął ręką i zabrał się za stos dokumentów na biurku.
Mundur dostałem po jakimś nieszczęśniku - na piersi widniała kiepsko zacerowana dziura i rdzawe plamy po krwi. Kałasznikow był w niezłym stanie. Dostałem jeszcze plecak, manierkę i dwa opatrunki. Jak pójdę na front, to dadzą jeszcze granaty. Teraz wolą nie ryzykować, miesiąc temu jednemu odbiło i wysadził w powietrze pół baraku.
Żołnierze spali w pokojach, po sześciu w jednym. Trafiłem do pięciu młokosów, którzy natychmiast ochrzcili mnie dziadkiem.
Przez dwa tygodnie miałem szkolenie. Większość rzeczy pamiętałem jeszcze z wojska, więc nie miałem problemów. Najgorzej jednak było ze strachem. Po prostu nie mogłem go opanować, każdy pocisk, każdy wystrzał powodował u mnie nieodpartą chęć ucieczki. Uciekać, byle dalej...
Od tygodnia byłem na froncie. Moja kompania stacjonowała niedaleko Magistrali, przy wylocie na Cavtat. Po lewej mamy Srd, z którego wróg wciąż ostrzeliwuje miasto.
Było zimno, wiała Bora. Kuliliśmy się między załomami skał, ogrzewaliśmy się rakiją i czekaliśmy... Czasami ktoś strzelił, ktoś padł martwy lub ranny zwijał się w bólu. Ot, zwykła, frontowa przypadłość. Ale chodziły słuchy, ze niebawem mamy przejść do ofensywy.
Wieczorem była odprawa. Po godzinie dowódcy pośpiesznie wrócili do swych plutonów.
- Jutro atakujemy wzgórze 384, to na prawo od Srd - z przejęciem relacjonował nam porucznik Michajlovic.
- Atakujemy od strony Brgat. My idziemy lewą flanką, pierwszy prawą a trzeci w środku. Pozostałe w rezerwie. Pobudka o trzeciej trzydzieści rano, atak o czwartej trzydzieści. Przez piętnaście minut artyleria zmiękczy teren, później kolej na nas. Bierzecie granaty, manierki z wodą i zapasowe magazynki. Resztę zostawiacie tutaj.
- Aaa... Na górze będzie gorąco, pamiętajcie o bagnetach. I o pustych brzuchach.
- Dlaczego? - spytałem siedzącego obok mnie młodego Ivana.
- Jak dostaniesz w pełny brzuch, to już po tobie dziadku - uśmiechnął się gorzko.
Trzecia trzydzieści. Pobudka. Ja nie spałem od co najmniej trzech godzin. A i wcześniej była to bardziej drzemka niż sen.
Czułem moc adrenaliny. I strach. Okropny, paraliżujący strach.
- Boisz się? - to porucznik, nawet go nie zauważyłem.
- Boję się – odpowiedziałem łamiącym się glosem.
- To normalne, ale będzie dobrze, musimy tylko zdobyć to wzgórze. Dasz radę.
- Dam radę - powtórzyłem jak echo.
Zagrzmiała artyleria. Wzgórze utonęło w pióropuszach wybuchów. Wróg kompletnie milczał. Czyżby w nocy opuścili posterunki? Powoli kiełkuje we mnie nadzieja - przeżyję. Nagle wszystko ucichło. Skończył się ostrzał, pora na nas. Ruszamy.
Podejście było strome, po kilkunastu krokach słuchać było sapanie wielu z nas. Koszula lepiła się od potu; wróg nadal milczał. Obok mnie przebiegł rudy Goran, uśmiechał się. W tej samej chwili został zmieciony serią kaemu. Padłem na ziemię, kurz mnie dławił, wokół słyszałem świst pocisków, jęki rannych. Nie śmiałem nawet otworzyć oczu, gdy nad moją głową usłyszałem:
- Jesteś ranny?!! Nie? To wstawaj!!! Kurwa, słyszysz, wstawaj!!! - zerwałem się do biegu.
Ziemia wokół mnie gotowała się od wybuchów, odłamków skalnych i rykoszetów. Gdzieś w pobliżu eksplodował granat, odruchowo padłem za najbliższym głazem. Sprawdziłem ręce i nogi. Całe. Brzuch - cały. A więc żyłem. Zerwałem się do kolejnego biegu. Potężna dawka adrenaliny zabiła strach. Już nawet nie kuliłem się przed pociskami, biegłem przed siebie - byle dalej, byle szybciej. To nic, że zaraz zginę, to nic, że serce wali mi jak oszalałe. Dobiegnę na szczyt, zdobędę to wzgórze – myślałem.
Po drodze minąłem kilku rannych i poskręcane w śmiertelnej agonii ciała kolegów. O, tam po lewej Istvan... Boże... to tylko jego głowa...
- Szybciej, szybciej!!! - usłyszałem za sobą podnieconego porucznika.
- Kurwa, nawet wyrzygać się nie ma czasu - pomyślałem.
Biegłem dalej, wciąż żywy, wciąż cały. Do szczytu zostało nam jakieś 15 metrów.
- Bagnet na broń - padła komenda. Na szczęście założyłem go przed atakiem.
Dopadamy okopów. Przerażone twarze wroga... Nie, w tej walce nie ma litości, albo on, albo ja.
Pierwszemu wbiłem bagnet w brzuch, dłużej nie zastanawiałem się nad jego losem, bo zaatakował mnie drugi. Młody chłopak, mógłby być moim synem. Nieporadnie próbował zabić mnie maczetą, ale jego cios trafił w próżnię. Z zimną krwią zadałem w nieosłonięty tors śmiertelne pchnięcie. Trafiłem między żebra, czułem jak stal ślizgała się po kościach. Słyszałem świst powietrza uciekającego z płuc. Bagnet zatopił się w jego ciało aż po rękojeść. Nie mogłem go wyjąć. Jak to było na szkoleniu? Acha, już wiem. Nacisnąłem spust, huk wystrzału, ostrze wyszło bez problemu.
Kątem oka zobaczyłem ok. 20 metrów ode mnie, po prawej niewielki bunkier ziemny. I plującą pociskami lufę karabinu... Strzelcy chyba mnie nie widzieli. Padłem na ziemię, podczołgałem się kilka metrów i rzuciłem granat. Po chwili wybuch i potworny, nieludzki wręcz wrzask. Podniosłem głowę. Z ziemianki wybiegł mężczyzna, cały płonął, niczym żywa pochodnia. Puściłem w jego kierunku krótką serię - padł na ziemię, znieruchomiał. Moim żołądkiem wstrząsnęły fale konwulsji... Wtedy padł strzał...
- Sanitariusz... Sanitariusz!!! - ktoś wydzierał się nade mną. Otworzyłem oczy.
- Spokojnie Jure, to nic wielkiego, kula ledwie cię drasnęła - głowa mi pękała z bólu.
- Jak to drasnęła? - wycedziłem przez zęby.
- Przeorała ci skroń, krwawisz jak świnia, ale będziesz żył - plutonowy Subotić sprawnie zatamował krwotok i zabrał się za bandażowanie głowy.
- Tych dwóch w okopie i tych w bunkrze to ty? - zapytał z ciekawością.
- Ja.
- No dziadek, to kurwa jakiś medal dostaniesz. I przepustkę pewnie.
Nic nie odpowiedziałem, kręciło mi się w głowie, tępy ból odbierał jakąkolwiek chęć rozmowy. Ale musiałem zapytać o jeszcze jedną rzecz...
- Zdobyliśmy wzgórze?
- Tak... Ale Srd wciąż w rękach wroga. Znowu atak się nie udał...
Medalu nie było, przepustki też, a po kilku dniach zapomniałem o ranie. Naszą zdziesiątkowaną kompanię przerzucono bardziej na południe, w okolicę Molunat, gdzie panował względny spokój. Po tygodniu przysłano uzupełnienia, a po kolejnych kilkunastu dniach w pełni odzyskaliśmy sprawność bojową. Przez następny miesiąc czas mijał nam na patrolowaniu okolicznych wzgórz. Robota tyleż nudna co spokojna. Sporadycznie dochodziło do krótkiej wymiany ognia, ale bardziej przypominało to strzelanie na wiwat.
Wysłano nas na kolejny patrol. Podobno pojawił się jakiś niewielki oddział czetników, mamy to sprawdzić. Poszło nas trzech: ja, Mladen - dowódca patrolu i Mirko - młokos, który ciągle słuchał walkmana.
Z bazy wyruszyliśmy o świcie. Było przeraźliwie zimno, wypiliśmy więc na rozgrzewkę po łyku rakiji. Poszliśmy na południowy wschód, gdzie podobno widziano czetników. Po godzinie dotarliśmy do rozległego płaskowyżu, gdzieniegdzie porośniętego kępami krzaków. Mladen zarządził postój. Mirko wyciągnął manierkę z rakiją, pociągnął łyk i podał ją nam. Nagle w oddali zobaczyłem jakiś ruch.
- Chłopaki, tam ktoś idzie - pokazałem palcem na kępę krzaków oddaloną od nas o jakieś 300 metrów.
Mladen szybko zgasił papierosa, szeptem wydał komendę: padnij. Niepotrzebnie, bo już dawno leżeliśmy rozpłaszczeni pod krzakiem. Obserwowaliśmy przedpole kilka minut. Dwie postacie zniknęły w krzakach, nikt więcej się nie pojawił. Dowódca zdecydował, że się podczołgamy i sprawdzimy.
Goran nie chciał iść na wojnę, ale dziadek, który go wychowywał - stary czetnik, pamiętający czasy ostatniej wojny, Gradiżki, Jasenovaca i terroru ustaszy - kazał mu iść ratować honor Serba. Goran doskonale wiedział, że opór nie ma najmniejszego sensu, zgłosił się więc na ochotnika. Po przeszkoleniu dostał przydział do zwiadowców. Jego oddział stacjonował w okolicach Dubrownika.
Dotychczas nie mógł narzekać, nie było źle, patrole spokojne, a na dodatek poznał Jasną. Jasna miała 19 lat, była rok młodsza od Gorana. Zakochali się w sobie niemal od pierwszego wejrzenia. Dlatego korzystali z każdej, nadarzającej się okazji, by być ze sobą razem.
Dziś udało im się wygospodarować dwie godziny, szybko więc pobiegli w kierunku pobliskiego płaskowyżu.
Do podejrzanej kępy krzaków mieliśmy jeszcze około 20 metrów, gdy usłyszałem śmiech. Kobiecy śmiech. Spojrzałem na Mladena.
- Pewnie któryś dorwał babę i teraz ją bzyka - powiedział szeptem.
- Podczołgamy się jeszcze kilka metrów i wpadamy w krzaki. Ty Jure nas osłaniasz – dodał.
Odczekaliśmy jeszcze chwilę, by się upewnić, że poza parką, w pobliżu nie ma nikogo. Dowódca dał znak i wskoczyliśmy w krzaki. Zgodnie z rozkazem stałem trochę z boku, by w razie czego móc zareagować. Mladen chwycił chłopaka, ale że ten się wyrywał, pośpieszyłem z pomocą. Marko trzymał dziewczynę. W szarpaninie chłopakowi znowu udało się wyrwać, na szczęście po kilkunastu krokach potknął się i upadł. Dopadliśmy go, chwyciłem go za ramię i zdzieliłem kolbą w brzuch.
- Gdzie twoja jednostka, jak się nazywasz, twój stopień, co tu robisz?
- Odpieprzcie się... - nie dokończył, lufa kałasznikowa przeorała mu twarz. Zawył z bólu.
- Powtarzam... Nazwisko, stopień, jednostka - Mladen nie dawał za wygraną
W tym momencie z krzaków dobiegł nas przeraźliwy krzyk. Nie namyślając się, odwróciłem się na pięcie i w kilku susach dopadłem kępy. Na ziemi leżała półnaga dziewczyna, na niej Marko. Zobaczyłem jej przerażone oczy... Ręka mimowolnie nacisnęła na spust...
- Kurwa, Jure! Coś ty zrobił? - Mladen darł mi się nad uchem. Przede mną leżały podziurawione jak sito dwa ciała. 30 naboi skutecznie połączyło ich w śmiertelnym uścisku. Z walkmana wciąż słychać było muzykę. Wziąłem go do ręki...
I can't get no satisfaction,
I can't get no satisfaction.
'cause I try and I try and I try and I try.
I can't get no, I can't get no.
No tak... Jak mawia Cvetnić z drugiej kompanii: my jesteśmy ci lepsi, bo słuchamy Rolling Stones...
Chłopak starał się uciec... Niepotrzebnie, Mladen trafiał do puszki z piwem, z odległości 500 metrów...
- I po krzyku - mruknął pod nosem, zarzucając karabin na ramię. Spojrzał na mnie.
- Co ci odbiło?
Milczałem.
- Dobra, było tak: zaatakowali nas, ubili Marko, odpowiedzieliśmy ogniem, zabiliśmy ich. A ty już więcej mi takich numerów nie rób...
Spojrzał na trupa Marko.
- Zawsze mówiłem mu, że baby go zabiją...