Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wojna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wojna. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 listopada 2013

Dubrownik

 






Dubrownik przeżywał ciężkie dni. Ostrzał przybierał na sile, stare miasto płonęło, płonął port. Codziennie ginęło po kilka osób, rannych już nie liczono. Ale miasto trwało i broniło się dzielnie. Topniejące szeregi obrońców zasilano kolejnymi kompaniami pośpiesznie tworzonej armii.

Po trzech godzinach karkołomnej jazdy Magistralą zatrzymaliśmy się na parkingu. W dole był Dubrownik... Spowity w kłębach czarnego dymu witał nas wybuchami pocisków, strzelaniną, odgłosami karetek pogotowia... Perła Adriatyku deptana buciorami współczesnych Hunów...
- Może wam jeszcze kurwa zdjęcie zrobić? - odwróciłem się. Za nami stała niewielka ciężarówka, a w niej kilku chorwackich żołnierzy.
- My do wojska, na ochotnika... - zacząłem.
- To ładujcie się na pakę, auto możecie tu zostawić, bo i tak do miasta nie ma się co pchać - przerwał mi jakiś chudy sierżant.
Po około pół godzinie wjechaliśmy do tymczasowych koszar, które zorganizowano w północnej części miasta. Sierżant wskazał nam budynek, gdzie mamy się zgłosić.
- Ile masz lat?
- 41 - odpowiedziałem.
- W wojsku byłeś?
- Tak, w piechocie panie poruczniku.
- To z kałasznikowa strzelać umiesz? - upewnił się.
- Umiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Dobrze. Zgłosisz się do baraku nr 11, tam dostaniesz przydział, mundur i broń. Później kilka dni pokręcisz się po koszarach, zobaczysz co i jak, a jak już sobie pomyślisz, że tu wcale nie jest tak źle, to cię wyślemy na front.
- Widzisz tamtą górę? - wskazał palcem przez okno.
- Tam, gdzie ten budynek?
- Tak, to stacja kolejki linowej i fort napoleoński. Tam siedzą Czarnogórcy i Serbowie, a my musimy ich stamtąd przegonić. To kurewsko proste zadanie, tylko trochę trwa - wydawało mi się, że usta wykrzywił w gorzkim uśmiechu...
- A teraz odmeldować się - machnął ręką i zabrał się za stos dokumentów na biurku.
Mundur dostałem po jakimś nieszczęśniku - na piersi widniała kiepsko zacerowana dziura i rdzawe plamy po krwi. Kałasznikow był w niezłym stanie. Dostałem jeszcze plecak, manierkę i dwa opatrunki. Jak pójdę na front, to dadzą jeszcze granaty. Teraz wolą nie ryzykować, miesiąc temu jednemu odbiło i wysadził w powietrze pół baraku.
Żołnierze spali w pokojach, po sześciu w jednym. Trafiłem do pięciu młokosów, którzy natychmiast ochrzcili mnie dziadkiem.
Przez dwa tygodnie miałem szkolenie. Większość rzeczy pamiętałem jeszcze z wojska, więc nie miałem problemów. Najgorzej jednak było ze strachem. Po prostu nie mogłem go opanować, każdy pocisk, każdy wystrzał powodował u mnie nieodpartą chęć ucieczki. Uciekać, byle dalej...

Od tygodnia byłem na froncie. Moja kompania stacjonowała niedaleko Magistrali, przy wylocie na Cavtat. Po lewej mamy Srd, z którego wróg wciąż ostrzeliwuje miasto.
Było zimno, wiała Bora. Kuliliśmy się między załomami skał, ogrzewaliśmy się rakiją i czekaliśmy... Czasami ktoś strzelił, ktoś padł martwy lub ranny zwijał się w bólu. Ot, zwykła, frontowa przypadłość. Ale chodziły słuchy, ze niebawem mamy przejść do ofensywy.
Wieczorem była odprawa. Po godzinie dowódcy pośpiesznie wrócili do swych plutonów.
- Jutro atakujemy wzgórze 384, to na prawo od Srd - z przejęciem relacjonował nam porucznik Michajlovic.
- Atakujemy od strony Brgat. My idziemy lewą flanką, pierwszy prawą a trzeci w środku. Pozostałe w rezerwie. Pobudka o trzeciej trzydzieści rano, atak o czwartej trzydzieści. Przez piętnaście minut artyleria zmiękczy teren, później kolej na nas. Bierzecie granaty, manierki z wodą i zapasowe magazynki. Resztę zostawiacie tutaj.
- Aaa... Na górze będzie gorąco, pamiętajcie o bagnetach. I o pustych brzuchach.
- Dlaczego? - spytałem siedzącego obok mnie młodego Ivana.
- Jak dostaniesz w pełny brzuch, to już po tobie dziadku - uśmiechnął się gorzko.

Trzecia trzydzieści. Pobudka. Ja nie spałem od co najmniej trzech godzin. A i wcześniej była to bardziej drzemka niż sen.
Czułem moc adrenaliny. I strach. Okropny, paraliżujący strach.
- Boisz się? - to porucznik, nawet go nie zauważyłem.
- Boję się – odpowiedziałem łamiącym się glosem.
- To normalne, ale będzie dobrze, musimy tylko zdobyć to wzgórze. Dasz radę.
- Dam radę - powtórzyłem jak echo.
Zagrzmiała artyleria. Wzgórze utonęło w pióropuszach wybuchów. Wróg kompletnie milczał. Czyżby w nocy opuścili posterunki? Powoli kiełkuje we mnie nadzieja - przeżyję. Nagle wszystko ucichło. Skończył się ostrzał, pora na nas. Ruszamy.
Podejście było strome, po kilkunastu krokach słuchać było sapanie wielu z nas. Koszula  lepiła się od potu; wróg nadal milczał. Obok mnie przebiegł rudy Goran, uśmiechał się. W tej samej chwili został zmieciony serią kaemu. Padłem na ziemię, kurz mnie dławił, wokół słyszałem świst pocisków, jęki rannych. Nie śmiałem nawet otworzyć oczu, gdy nad moją głową usłyszałem:
- Jesteś ranny?!! Nie? To wstawaj!!! Kurwa, słyszysz, wstawaj!!! - zerwałem się do biegu.
Ziemia wokół mnie gotowała się od wybuchów, odłamków skalnych i rykoszetów. Gdzieś w pobliżu eksplodował granat, odruchowo padłem za najbliższym głazem. Sprawdziłem ręce i nogi. Całe. Brzuch - cały. A więc żyłem. Zerwałem się do kolejnego biegu. Potężna dawka adrenaliny zabiła strach. Już nawet nie kuliłem się przed pociskami, biegłem przed siebie - byle dalej, byle szybciej. To nic, że zaraz zginę, to nic, że serce wali mi jak oszalałe. Dobiegnę na szczyt, zdobędę to wzgórze – myślałem.
Po drodze minąłem kilku rannych i poskręcane w śmiertelnej agonii ciała kolegów. O, tam po lewej Istvan... Boże... to tylko jego głowa...
- Szybciej, szybciej!!! - usłyszałem za sobą podnieconego porucznika.
- Kurwa, nawet wyrzygać się nie ma czasu - pomyślałem.
Biegłem dalej, wciąż żywy, wciąż cały. Do szczytu zostało nam jakieś 15 metrów.
- Bagnet na broń - padła komenda. Na szczęście założyłem go przed atakiem.
Dopadamy okopów. Przerażone twarze wroga... Nie, w tej walce nie ma litości, albo on, albo ja.
Pierwszemu wbiłem bagnet w brzuch, dłużej nie zastanawiałem się nad jego losem, bo zaatakował mnie drugi. Młody chłopak, mógłby być moim synem. Nieporadnie próbował zabić mnie maczetą, ale jego cios trafił w próżnię. Z zimną krwią zadałem w nieosłonięty tors śmiertelne pchnięcie. Trafiłem między żebra, czułem jak stal ślizgała się po kościach. Słyszałem świst powietrza uciekającego z płuc. Bagnet zatopił się w jego ciało aż po rękojeść. Nie mogłem go wyjąć. Jak to było na szkoleniu? Acha, już wiem. Nacisnąłem spust, huk wystrzału, ostrze wyszło bez problemu.
Kątem oka zobaczyłem ok. 20 metrów ode mnie, po prawej niewielki bunkier ziemny. I plującą pociskami lufę karabinu... Strzelcy chyba mnie nie widzieli. Padłem na ziemię, podczołgałem się kilka metrów i rzuciłem granat. Po chwili wybuch i potworny, nieludzki wręcz wrzask. Podniosłem głowę. Z ziemianki wybiegł mężczyzna, cały płonął, niczym żywa pochodnia. Puściłem w jego kierunku krótką serię - padł na ziemię, znieruchomiał. Moim żołądkiem wstrząsnęły fale konwulsji... Wtedy padł strzał...

- Sanitariusz... Sanitariusz!!! - ktoś wydzierał się nade mną. Otworzyłem oczy.
- Spokojnie Jure, to nic wielkiego, kula ledwie cię drasnęła - głowa mi pękała z bólu.
- Jak to drasnęła? - wycedziłem przez zęby.
- Przeorała ci skroń, krwawisz jak świnia, ale będziesz żył - plutonowy Subotić sprawnie zatamował krwotok i zabrał się za bandażowanie głowy.
- Tych dwóch w okopie i tych w bunkrze to ty? - zapytał z ciekawością.
- Ja.
- No dziadek, to kurwa jakiś medal dostaniesz. I przepustkę pewnie.
Nic nie odpowiedziałem, kręciło mi się w głowie, tępy ból odbierał jakąkolwiek chęć rozmowy. Ale musiałem zapytać o jeszcze jedną rzecz...
- Zdobyliśmy wzgórze?
- Tak... Ale Srd wciąż w rękach wroga. Znowu atak się nie udał...

Medalu nie było, przepustki też, a po kilku dniach zapomniałem o ranie. Naszą zdziesiątkowaną kompanię przerzucono bardziej na południe, w okolicę Molunat, gdzie panował względny spokój. Po tygodniu przysłano uzupełnienia, a po kolejnych kilkunastu dniach w pełni odzyskaliśmy sprawność bojową. Przez następny miesiąc czas mijał nam na patrolowaniu okolicznych wzgórz. Robota tyleż nudna co spokojna. Sporadycznie dochodziło do krótkiej wymiany ognia, ale bardziej przypominało to strzelanie na wiwat.
Wysłano nas na kolejny patrol. Podobno pojawił się jakiś niewielki oddział czetników, mamy to sprawdzić. Poszło nas trzech: ja, Mladen - dowódca patrolu i Mirko - młokos, który ciągle słuchał walkmana.
Z bazy wyruszyliśmy o świcie. Było przeraźliwie zimno, wypiliśmy więc na rozgrzewkę po łyku rakiji. Poszliśmy na południowy wschód, gdzie podobno widziano czetników. Po godzinie dotarliśmy do rozległego płaskowyżu, gdzieniegdzie porośniętego kępami krzaków. Mladen zarządził postój. Mirko wyciągnął manierkę z rakiją, pociągnął łyk i podał ją nam. Nagle w oddali zobaczyłem jakiś ruch.
- Chłopaki, tam ktoś idzie - pokazałem palcem na kępę krzaków oddaloną od nas o jakieś 300 metrów.
Mladen szybko zgasił papierosa, szeptem wydał komendę: padnij. Niepotrzebnie, bo już dawno leżeliśmy rozpłaszczeni pod krzakiem. Obserwowaliśmy przedpole kilka minut. Dwie postacie zniknęły w krzakach, nikt więcej się nie pojawił. Dowódca zdecydował, że się podczołgamy i sprawdzimy.

Goran nie chciał iść na wojnę, ale dziadek, który go wychowywał - stary czetnik, pamiętający czasy ostatniej wojny, Gradiżki, Jasenovaca i terroru ustaszy - kazał mu iść ratować honor Serba. Goran doskonale wiedział, że opór nie ma najmniejszego sensu, zgłosił się więc na ochotnika. Po przeszkoleniu dostał przydział do zwiadowców. Jego oddział stacjonował w okolicach Dubrownika.
Dotychczas nie mógł narzekać, nie było źle, patrole spokojne, a na dodatek poznał Jasną. Jasna miała 19 lat, była rok młodsza od Gorana. Zakochali się w sobie niemal od pierwszego wejrzenia. Dlatego korzystali z każdej, nadarzającej się okazji, by być ze sobą razem.
Dziś udało im się wygospodarować dwie godziny, szybko więc pobiegli w kierunku pobliskiego płaskowyżu.

Do podejrzanej kępy krzaków mieliśmy jeszcze około 20 metrów, gdy usłyszałem śmiech. Kobiecy śmiech. Spojrzałem na Mladena.
- Pewnie któryś dorwał babę i teraz ją bzyka - powiedział szeptem.
- Podczołgamy się jeszcze kilka metrów i wpadamy w krzaki. Ty Jure nas osłaniasz – dodał.
Odczekaliśmy jeszcze chwilę, by się upewnić, że poza parką, w pobliżu nie ma nikogo. Dowódca dał znak i wskoczyliśmy w krzaki. Zgodnie z rozkazem stałem trochę z boku, by w razie czego móc zareagować. Mladen chwycił chłopaka, ale że ten się wyrywał, pośpieszyłem z pomocą. Marko trzymał dziewczynę. W szarpaninie chłopakowi znowu udało się wyrwać, na szczęście po kilkunastu krokach potknął się i upadł. Dopadliśmy go, chwyciłem go za ramię i zdzieliłem kolbą w brzuch.
- Gdzie twoja jednostka, jak się nazywasz, twój stopień, co tu robisz?
- Odpieprzcie się... - nie dokończył, lufa kałasznikowa przeorała mu twarz. Zawył z bólu.
- Powtarzam... Nazwisko, stopień, jednostka - Mladen nie dawał za wygraną
W tym momencie z krzaków dobiegł nas przeraźliwy krzyk. Nie namyślając się, odwróciłem się na pięcie i w kilku susach dopadłem kępy. Na ziemi leżała półnaga dziewczyna, na niej Marko. Zobaczyłem jej przerażone oczy... Ręka mimowolnie nacisnęła na spust...

- Kurwa, Jure! Coś ty zrobił? - Mladen darł mi się nad uchem. Przede mną leżały podziurawione jak sito dwa ciała. 30 naboi skutecznie połączyło ich w śmiertelnym uścisku. Z walkmana wciąż słychać było muzykę. Wziąłem go do ręki...
I can't get no satisfaction,
I can't get no satisfaction.
'cause I try and I try and I try and I try.
I can't get no, I can't get no.

No tak... Jak mawia Cvetnić z drugiej kompanii: my jesteśmy ci lepsi, bo słuchamy Rolling Stones...

Chłopak starał się uciec... Niepotrzebnie, Mladen trafiał do puszki z piwem, z odległości 500 metrów...
- I po krzyku - mruknął pod nosem, zarzucając karabin na ramię. Spojrzał na mnie.
- Co ci odbiło?
Milczałem.
- Dobra, było tak: zaatakowali nas, ubili Marko, odpowiedzieliśmy ogniem, zabiliśmy ich. A ty już więcej mi takich numerów nie rób...
Spojrzał na trupa Marko.
- Zawsze mówiłem mu, że baby go zabiją...



poniedziałek, 2 września 2013

Czołg


Trzeci dzień siedzieliśmy w okopach. Głodni, spragnieni, niewyspani. Właśnie odparliśmy kolejne natarcie. Drogo nas to jednak kosztowało. Ale od godziny panowała cisza. Kto mógł, korzystał z niej, łapiąc kilka minut snu. Kuchnia nareszcie dostarczyła coś ciepłego do jedzenia, była też kawa i papierosy. Wróciły humory, zaczęliśmy nawet żartować.
To zadziwiające, jak niewiele trzeba, by znowu poczuć się zwykłym człowiekiem.
Nagle czar prysnął, wokół wyrosły gejzery wybuchów, słychać było narastający terkot broni maszynowej. Kule świszczały, ryk zbliżających się czołgów mieszał się w krzykiem pierwszych rannych i konających. Wróg przypuścił kolejne natarcie, tym razem znacznie silniejsze od poprzednich. Stalowe kolosy zbliżały się szeroką ławą, było ich chyba dziesięć. Za nimi gęstą tyralierą biegli żołnierze.
Początkowo nie strzelaliśmy, byli za daleko i szkoda kul. Tuliliśmy się więc do ścian okopów, modląc się, by nadlatujący właśnie pocisk ominął miejsce, w którym leżeliśmy.
Siedziałem w niewielkiej niszy, którą wykopałem dwa dni wcześniej. Wgryzłem się zaledwie pół metra w ścianę okopu, tyle jednak wystarczyło, by poczuć się bezpieczniej. Właściwie to nie miałem pojęcia na czym to bezpieczeństwo polega, ale sama świadomość, że mam namiastkę schronu była bardzo budująca.
Ostrzał ustał, wróg był już tak blisko, że ich artylerzyści bali się trafić w swoich. Po lewej odezwał się nasz ckm, zawtórował mu terkot karabinów maszynowych. Wśród atakujących padli pierwsi ranni i zabici. Przestawiłem kurek z ognia ciągłego na pojedynczy – odrzut karabinu jest wtedy mniejszy, można celniej strzelać. Przyłożyłem kolbę do ramienia, zmrużyłem jedno oko... czekałem... W szczerbince ukazała się sylwetka żołnierza... Strzał... padł na ziemię ale jeszcze się ruszał... Dobiłem go drugą kulą... Lufę skierowałem lekko w prawo... zobaczyłem wystającą ponad pagórek czyjąś głowę. Kolejny strzał, tym razem chybiony. Żołnierz schował się za drzewo... Po chwili strzelił. Niedaleko mnie rozprysnęło się kilka kul. Nie zwróciłem na nie uwagi, skupiłęm się na wrogu.
Czekał... Ja też... Wtem poderwał się do biegu, wtedy oddałem dwa strzały. Skulił się, po czym bezwładnie opadł na ziemię.
Koło mnie usłyszałem krzyk. Odwróciłem głowę – "Rudy" dostał w tętnicę szyjną. Krew buchała niczym woda z rozbitego hydrantu. Skonał zanim dobiegłem, by mu pomóc. Rozejrzałem się wokół, zaledwie kilku z nas jeszcze walczyło.
- A więc to teraz? – pomyślałem.
- Odwrót!!! – krzyk sierżanta wyrwał mnie z chwilowego odrętwienia.
Zabrałem leżące nieopodal magazynki do karabinu i nie oglądając się na nic wyskoczyłem z okopu. Do skraju lasu miałem zaledwie kilkadziesiąt metrów… Krew pulsowała w skroniach, płuca bolały, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa… Wokół świszczały rykoszety.
Gdy dopadłem zbawiennej kępy drzew byłem na skraju utraty przytomności… Ale żyłem. Oparłem się o pień, dysząc ciężko… Serce waliło jak oszalałe. Wtedy coś powaliło mnie na ziemię. Odwróciłem się. To "Młody" z drugiego plutonu.
- Kurwa, dziadek, biegłeś jak na olimpiadzie – wyszczerzył zęby.
- Żebyś wiedział, jak na olimpiadzie… - wyszeptałem.

Ukryliśmy się w niewielkiej jamie pod korzeniami przewróconego drzewa. Kanonada trwała jeszcze kilkanaście minut. A potem nastała cisza. Po około kwadransie nasłuchiwania zdecydowaliśmy się opuścić kryjówkę. Pole bitwy było puste, gdzieniegdzie jedynie słychać jęki rannych i konających.
- Trzeba im pomóc – zawyrokowałem.
- Czołg! – krzyknął "Młody". Padliśmy na ziemię.
Zbliżał się do nas, jadąc wzdłuż ściany lasu. Kiedy był zaledwie o kilkanaście metrów od nas, "Młody" szepnął mi do ucha:
– Rozjebię go – poderwał się i kilkoma susami dopadł niewielkiego zagłębienia znajdującego się na drodze wozu. W ręce ściskał dwa granaty...
Pewnie udałoby mu się, gdyby nie czołgista, który w tym momencie wychylił się z włazu wieżyczki... A dół, w którym schował się "Młody" właśnie zniknął między gąsienicami czołgu.
- Może uda się szczeniakowi – pomyślałem.
Wtedy pojazd zatrzymał się. Trwał w tym bezruchu może sekundę, może dwie... A może całą wieczność. I nagle zaczął obracać się wokół własnej osi... Usłyszałem przeraźliwy krzyk, a po chwili na gąsienicy zakrwawiony ochłap, który jeszcze przed chwilą był nogą "Młodego".
Wyskoczyłem zza drzewa, dopadłem stalowego cielska. Czołgista zauważył mnie kątem oka i próbował zatrzasnąć właz wieżyczki. Za późno. Kolba mojego karabinu właśnie pozbawiła go szczęki. Bezwładnie osunął się do środka. W ślad za nim wrzuciłem granat i zatrzasnąłem właz... 3... 2... 1... głucha eksplozja i... cisza. Łzy płynęły mi po policzkach, oparłem się o wieżyczkę…
- Dlaczego? – pomyślałem. I wtedy padł pierwszy strzał. Odebrało mi dech, wszystko wokół zawirowało… Poczułem piekący ból w prawej piersi. Niezdarnie próbowałem chwycić się anteny. Wydawała się tak odległa. Było mi słabo, czułem pragnienie. Nie miałem siły, osunąłem się na pancerz, opierając się o brzeg wieżyczki. Wtedy padł drugi strzał, który rozerwał mi kolano.
- Jesteś mój... Mój... - wyszeptała Śmierć.





środa, 8 maja 2013

Największe bitwy historii




Gdy zapytać o największe bitwy historii, przeciętnemu śmiertelnikowi do głowy zazwyczaj przychodzi Grunwald. Wymieni jeszcze: Wiedeń, Austerlitz, Waterloo, Verdun, Monte Cassino, Stalingrad. Historyk doda: Kadesz, Maraton, Termopile, Gaugamelę, Akcjum, Las Teutoburski, Poitiers, Hastings, Anzincourt, Połtawę, Trafalgar, Borodino, Lipsk, Marnę, Kursk. Jak zbyt dużo nie pił i nie palił na studiach, to ostatkiem tchu wycedzi: Pelusium, Salamina, Cedynia, Warna, Berezyna, Solferino, Dien Bien Phu.
Oczywiście wybuchnie wielka dyskusja, która przerodzi się w wielką kłótnię, a skończy się jak na posiedzeniu jakiejkolwiek komisji sejmowej.
I wtedy może dojść do największej bitwy świata.
By ją jednak uciąć w zarodku odpowiem: wszyscy macie rację, choć jednak mylicie się.
Bo największe bitwy historii rozgrywamy my sami. Z naszymi słabościami, brakiem wiary w siebie, poczuciem winy, z chorobami, samotnością, skomplikowaną osobowością, nieśmiałością. Pewnie takich przyczyn jest jeszcze jakieś 348756, a może nawet 4089567309.
Popełniamy przy tym wiele błędów: niczym Francuzi okopujemy się w naszych liniach Maginota; niczym Chamberlain ślepo wierzymy w pozytywne rozwiązanie; niczym Vietcong schodzimy do podziemia i kąsamy. Często nie potrafimy ocenić własnych szans, przez co klęska goni klęskę.
I nie uczymy się na błędach.
A przecież życie to jedna, wielka bitwa - przerywana jedynie chwilami pokoju.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...