środa, 27 listopada 2013

Mentre el sol esperàvem


Choć zdjęcie z poniższą piosenką właściwie nic nie łączy, uważam, iż w naturalny sposób wzajemnie się  komentują.


niedziela, 24 listopada 2013

One way ticket to the Moon




 A na koniec mały deser: odgrzebałem kilka zdjęć sprzed 2 lat, na których są Galileuszowe księżyce Jowisza: Io, Europa, Ganimedes i Kalisto. Wiem, kicha... Trzeba jednak pamiętać, że odległość z Ziemi do Jowisza to między 591 000 000 km a 965 000 000 km, a zdjęcia robiłem takim oto zestawem:








sobota, 16 listopada 2013

30 tuczników



Zamek Schwartzenberg stał na niewielkim wzgórzu na skraju Frankenjury. Jego mury leniwie opływała rzeka Pegnitz, która kilka kilometrów dalej wpadała do Regnitz. Ta zaś pod Bambergiem, gdzie urzędował biskup, uchodziła do Menu.
W środę, 17 listopada roku pańskiego 1287 tuż po jutrzni zachodnia wieża zamku runęła z łoskotem grzebiąc pod gruzami jej ostatnich obrońców.
W powietrzu unosił się swąd spalenizny oraz zapach pieczonej wieprzowiny i skwarków.

Graf Otto von Sweinsteiger, zwany „Czarnym Panem” siedział przy stole dojadając gicz cielęcą, popijając ją najprzedniejszym piwem bawarskim mistrza Arnoldusa. Pod stołem dwa wyżły cierpliwie czekały na resztki jedzenia. Obok stała ogromna skrzynia, po brzegi wypełniona złotymi monetami. Zerkając na nią, graf uśmiechał się. Czuł się już na tyle silny, że mógł sobie pozwolić na ograbienie cesarskich poborców podatkowych. Jednego jednak nie przewidział. Jego największy wróg, hrabia Herman von Ratz postanowił ten fakt wykorzystać by zaskarbić sobie łaskę cesarza i pozbyć się znienawidzonego grafa.

Oblężenie zamku Schwartzenberg trwało od dobrych kilku miesięcy. Kolejne szturmy kończyły się równie bezskutecznie, co poprzednie. Cesarz słał von Ratzowi drużyny zbrojnych, ale powoli tracił cierpliwość. Tym bardziej, iż nadchodziły jesienne deszcze, a morale wojska było w rozsypce. Rudolf I nakazał więc zdobyć zamek von Sweinsteigera w ciągu miesiąca, inaczej Ratz zgnije w lochu.

- Panowie, trzeba nam wreszcie zdobyć ten przeklęty zamek, a „Czarnego Pana” rzucić cesarzowi na pożarcie. Tedy czekam na Wasze propozycje... - hrabia zawiesił głos, uważnie przyglądając się swoim dowódcom. W namiocie zaległa cisza, miało się wrażenie, że nikt nawet nie śmiał oddychać. Wtedy z kąta padło ciche:
- Ja mam pomysł – wszyscy spojrzeli w kierunku, z którego dochodził głos.
- Ty? - hrabia z niedowierzaniem wycedził przez zęby.
- Tak Panie. Za waszym przyzwoleniem – tym razem głos Georga Hüttlera, pisarza von Ratza brzmiał nad wyraz stanowczo.
- Mów – odpowiedział z rezygnacją w głosie.
- Tedy Panie każ podkop pod zamek robić i do cesarza pismo ślij o trzydzieści najdorodniejszych tuczników – wyrecytował jednym tchem.
- Ufam, iże wiesz co robisz, Inaczej żywcem ze skóry obedrę i członki usiekę – mimo srogiej zapowiedzi kary, hrabia wiedział, że do tego nie dojdzie. Georg nie raz już zachwycił go lotnością umysłu, ufał więc, że tym razem tak będzie, a on zdobędzie zamek i łaskę cesarza Rudolfa.
- Wiem Panie – hardość w głosie zaskoczyła innych, na sali dało się słyszeć pomruk niezadowolenia.
- Pisz tedy do cesarza, ja pieczęć przyłożę i niechaj goniec czym prędzej do stolicy jedzie – a do zebranych dodał: - Za pomyślność Panowie rycerze, za pomyślność.

- Wielmożny Pan raczy podpisać. Pismo do cesarza w sprawie tuczników. Rudolf Habsburg akurat w Bambergu bawi – Georg podłożył von Ratzowi pergamin z pięknie wykaligrafowanym pismem.
- A to drugie? Oczy pieką, czytać mi się nie chce - spytał hrabia. Zawsze tak mówił by ukryć fakt, ze nie potrafi czytać.
- Cesarz posiłki słał, tedy prośba o żołd dla jego zbrojnych, bo nasza kasa pusta Panie – zgrabnie wyjaśnił pisarz.
- Daleko zajdziesz Hüttler, daleko – uśmiechnął się.

- Panie, podkop gotowy, a i wozy z tucznikami przybyły – zameldował dowódca straży Moltke.
- Hüttler, zaczynaj – hrabia nalał sobie do pucharu piwa i rozsiadł się na ławie, ciekawy co też wymyślił jego pisarz.
- Jutro Panie, plan udoskonalić muszę – odparł wymijająco Georg.
- Pół roku tu siedzimy, jeden dzień różnicy nie zrobi. Więc jutro – von Ratz miał wyjątkowo dobry humor. Bo już oczami wyobraźni widział splendor, z jakim witany jest na dworze cesarskim. Zaszczyty, piękne kobiety i łaska samego Rudolfa mile łechtały jego ego.

Następnego dnia, jeszcze przed świtem, Hüttler nakazał obłożyć drewniane fundamenty zamku, do których dokopali się budowniczowie podkopu, snopkami słomy, a następnie rozkazał wpuścić tam świnie. Gdy już wszystkie weszły do środka, zamknięto podkop i podpalono go.
Przez dłuższą chwilę nic się właściwie nie działo. Nie licząc oczywiście przeraźliwego kwiku świń. Ale gdy wreszcie przepaliły się fundamenty, zachodnia wieża zachwiała się w posadach i runęła, grzebiąc obrońców, w tym grafa von Sweinsteigera. A ogień, wciąż podsycany topiącym się tłuszczem ze świń, dokonał reszty zniszczenia.

- Zdobyłem, nareszcie go zdobyłem! - hrabia wrzeszczał z radości niczym błazen cesarski.
- Mów! Mów mi hultaju jak to zrobiłeś – dodał gdy już trochę ochłonął.
- Panie, cesarz jedzie – Hüttler zmienił temat, dodając: - Tedy lepiej uciekaj przed gniewem jego.
- Gniewem? Toż ja zamek zdobyłem, sławą się okryłem, a nie hańbą – von Ratz poczerwieniał na twarzy.
- Pamiętasz Panie to drugie pismo do cesarza? - graf zbladł, podświadomie czując w tym jakiś podstęp.
- Pamiętam... - odparł sucho.
- Wiedziałem, iże czytać Panie nie potrafisz, więc podpiszesz bez mrugnięcia. A zwracałeś się w nim do von Schweinsteigera z propozycją sojuszu przeciw cesarzowi Rudolfowi. Ja oczywiście przechwyciłem pismo i posłałem gońcem do Bambergu, gdzie bawił cesarz, dowody Waszej zdrady. Pomyślałem, iż nie daruje wam i osobiście przybędzie zemsty dokonać. A że ze świniami jechać mu nie przystoi, tedy ruszy dnia następnego. Stąd i moja zwłoka w planie – wyjaśnił cierpliwie. 
- Hüttler, ale dlaczego? Źle Ci było przy mnie? - hrabia świadomy swojego położenia, kwilił jak dziecko.
- Panie, to nic osobistego, jeno polityka – Georg uśmiechnął się.
- A polityka, to sztuka podkładania świń – dodał.


Postscriptum
Użycie świń do spalenia zamku, to fakt autentyczny. Angielski król Jan bez Ziemi w 1215 roku oblegając zamek Rochester wykorzystał do tego celu czterdzieści tuczników. Niestety, nie było wtedy Facebooka, więc nikt nie mógł protestować przeciwko okrucieństwu króla.
Ja ze swojej strony pragnę zapewnić, iż podczas pisania tego tekstu nie ucierpiała żadna świnia.


sobota, 9 listopada 2013

Dubrownik

 






Dubrownik przeżywał ciężkie dni. Ostrzał przybierał na sile, stare miasto płonęło, płonął port. Codziennie ginęło po kilka osób, rannych już nie liczono. Ale miasto trwało i broniło się dzielnie. Topniejące szeregi obrońców zasilano kolejnymi kompaniami pośpiesznie tworzonej armii.

Po trzech godzinach karkołomnej jazdy Magistralą zatrzymaliśmy się na parkingu. W dole był Dubrownik... Spowity w kłębach czarnego dymu witał nas wybuchami pocisków, strzelaniną, odgłosami karetek pogotowia... Perła Adriatyku deptana buciorami współczesnych Hunów...
- Może wam jeszcze kurwa zdjęcie zrobić? - odwróciłem się. Za nami stała niewielka ciężarówka, a w niej kilku chorwackich żołnierzy.
- My do wojska, na ochotnika... - zacząłem.
- To ładujcie się na pakę, auto możecie tu zostawić, bo i tak do miasta nie ma się co pchać - przerwał mi jakiś chudy sierżant.
Po około pół godzinie wjechaliśmy do tymczasowych koszar, które zorganizowano w północnej części miasta. Sierżant wskazał nam budynek, gdzie mamy się zgłosić.
- Ile masz lat?
- 41 - odpowiedziałem.
- W wojsku byłeś?
- Tak, w piechocie panie poruczniku.
- To z kałasznikowa strzelać umiesz? - upewnił się.
- Umiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Dobrze. Zgłosisz się do baraku nr 11, tam dostaniesz przydział, mundur i broń. Później kilka dni pokręcisz się po koszarach, zobaczysz co i jak, a jak już sobie pomyślisz, że tu wcale nie jest tak źle, to cię wyślemy na front.
- Widzisz tamtą górę? - wskazał palcem przez okno.
- Tam, gdzie ten budynek?
- Tak, to stacja kolejki linowej i fort napoleoński. Tam siedzą Czarnogórcy i Serbowie, a my musimy ich stamtąd przegonić. To kurewsko proste zadanie, tylko trochę trwa - wydawało mi się, że usta wykrzywił w gorzkim uśmiechu...
- A teraz odmeldować się - machnął ręką i zabrał się za stos dokumentów na biurku.
Mundur dostałem po jakimś nieszczęśniku - na piersi widniała kiepsko zacerowana dziura i rdzawe plamy po krwi. Kałasznikow był w niezłym stanie. Dostałem jeszcze plecak, manierkę i dwa opatrunki. Jak pójdę na front, to dadzą jeszcze granaty. Teraz wolą nie ryzykować, miesiąc temu jednemu odbiło i wysadził w powietrze pół baraku.
Żołnierze spali w pokojach, po sześciu w jednym. Trafiłem do pięciu młokosów, którzy natychmiast ochrzcili mnie dziadkiem.
Przez dwa tygodnie miałem szkolenie. Większość rzeczy pamiętałem jeszcze z wojska, więc nie miałem problemów. Najgorzej jednak było ze strachem. Po prostu nie mogłem go opanować, każdy pocisk, każdy wystrzał powodował u mnie nieodpartą chęć ucieczki. Uciekać, byle dalej...

Od tygodnia byłem na froncie. Moja kompania stacjonowała niedaleko Magistrali, przy wylocie na Cavtat. Po lewej mamy Srd, z którego wróg wciąż ostrzeliwuje miasto.
Było zimno, wiała Bora. Kuliliśmy się między załomami skał, ogrzewaliśmy się rakiją i czekaliśmy... Czasami ktoś strzelił, ktoś padł martwy lub ranny zwijał się w bólu. Ot, zwykła, frontowa przypadłość. Ale chodziły słuchy, ze niebawem mamy przejść do ofensywy.
Wieczorem była odprawa. Po godzinie dowódcy pośpiesznie wrócili do swych plutonów.
- Jutro atakujemy wzgórze 384, to na prawo od Srd - z przejęciem relacjonował nam porucznik Michajlovic.
- Atakujemy od strony Brgat. My idziemy lewą flanką, pierwszy prawą a trzeci w środku. Pozostałe w rezerwie. Pobudka o trzeciej trzydzieści rano, atak o czwartej trzydzieści. Przez piętnaście minut artyleria zmiękczy teren, później kolej na nas. Bierzecie granaty, manierki z wodą i zapasowe magazynki. Resztę zostawiacie tutaj.
- Aaa... Na górze będzie gorąco, pamiętajcie o bagnetach. I o pustych brzuchach.
- Dlaczego? - spytałem siedzącego obok mnie młodego Ivana.
- Jak dostaniesz w pełny brzuch, to już po tobie dziadku - uśmiechnął się gorzko.

Trzecia trzydzieści. Pobudka. Ja nie spałem od co najmniej trzech godzin. A i wcześniej była to bardziej drzemka niż sen.
Czułem moc adrenaliny. I strach. Okropny, paraliżujący strach.
- Boisz się? - to porucznik, nawet go nie zauważyłem.
- Boję się – odpowiedziałem łamiącym się glosem.
- To normalne, ale będzie dobrze, musimy tylko zdobyć to wzgórze. Dasz radę.
- Dam radę - powtórzyłem jak echo.
Zagrzmiała artyleria. Wzgórze utonęło w pióropuszach wybuchów. Wróg kompletnie milczał. Czyżby w nocy opuścili posterunki? Powoli kiełkuje we mnie nadzieja - przeżyję. Nagle wszystko ucichło. Skończył się ostrzał, pora na nas. Ruszamy.
Podejście było strome, po kilkunastu krokach słuchać było sapanie wielu z nas. Koszula  lepiła się od potu; wróg nadal milczał. Obok mnie przebiegł rudy Goran, uśmiechał się. W tej samej chwili został zmieciony serią kaemu. Padłem na ziemię, kurz mnie dławił, wokół słyszałem świst pocisków, jęki rannych. Nie śmiałem nawet otworzyć oczu, gdy nad moją głową usłyszałem:
- Jesteś ranny?!! Nie? To wstawaj!!! Kurwa, słyszysz, wstawaj!!! - zerwałem się do biegu.
Ziemia wokół mnie gotowała się od wybuchów, odłamków skalnych i rykoszetów. Gdzieś w pobliżu eksplodował granat, odruchowo padłem za najbliższym głazem. Sprawdziłem ręce i nogi. Całe. Brzuch - cały. A więc żyłem. Zerwałem się do kolejnego biegu. Potężna dawka adrenaliny zabiła strach. Już nawet nie kuliłem się przed pociskami, biegłem przed siebie - byle dalej, byle szybciej. To nic, że zaraz zginę, to nic, że serce wali mi jak oszalałe. Dobiegnę na szczyt, zdobędę to wzgórze – myślałem.
Po drodze minąłem kilku rannych i poskręcane w śmiertelnej agonii ciała kolegów. O, tam po lewej Istvan... Boże... to tylko jego głowa...
- Szybciej, szybciej!!! - usłyszałem za sobą podnieconego porucznika.
- Kurwa, nawet wyrzygać się nie ma czasu - pomyślałem.
Biegłem dalej, wciąż żywy, wciąż cały. Do szczytu zostało nam jakieś 15 metrów.
- Bagnet na broń - padła komenda. Na szczęście założyłem go przed atakiem.
Dopadamy okopów. Przerażone twarze wroga... Nie, w tej walce nie ma litości, albo on, albo ja.
Pierwszemu wbiłem bagnet w brzuch, dłużej nie zastanawiałem się nad jego losem, bo zaatakował mnie drugi. Młody chłopak, mógłby być moim synem. Nieporadnie próbował zabić mnie maczetą, ale jego cios trafił w próżnię. Z zimną krwią zadałem w nieosłonięty tors śmiertelne pchnięcie. Trafiłem między żebra, czułem jak stal ślizgała się po kościach. Słyszałem świst powietrza uciekającego z płuc. Bagnet zatopił się w jego ciało aż po rękojeść. Nie mogłem go wyjąć. Jak to było na szkoleniu? Acha, już wiem. Nacisnąłem spust, huk wystrzału, ostrze wyszło bez problemu.
Kątem oka zobaczyłem ok. 20 metrów ode mnie, po prawej niewielki bunkier ziemny. I plującą pociskami lufę karabinu... Strzelcy chyba mnie nie widzieli. Padłem na ziemię, podczołgałem się kilka metrów i rzuciłem granat. Po chwili wybuch i potworny, nieludzki wręcz wrzask. Podniosłem głowę. Z ziemianki wybiegł mężczyzna, cały płonął, niczym żywa pochodnia. Puściłem w jego kierunku krótką serię - padł na ziemię, znieruchomiał. Moim żołądkiem wstrząsnęły fale konwulsji... Wtedy padł strzał...

- Sanitariusz... Sanitariusz!!! - ktoś wydzierał się nade mną. Otworzyłem oczy.
- Spokojnie Jure, to nic wielkiego, kula ledwie cię drasnęła - głowa mi pękała z bólu.
- Jak to drasnęła? - wycedziłem przez zęby.
- Przeorała ci skroń, krwawisz jak świnia, ale będziesz żył - plutonowy Subotić sprawnie zatamował krwotok i zabrał się za bandażowanie głowy.
- Tych dwóch w okopie i tych w bunkrze to ty? - zapytał z ciekawością.
- Ja.
- No dziadek, to kurwa jakiś medal dostaniesz. I przepustkę pewnie.
Nic nie odpowiedziałem, kręciło mi się w głowie, tępy ból odbierał jakąkolwiek chęć rozmowy. Ale musiałem zapytać o jeszcze jedną rzecz...
- Zdobyliśmy wzgórze?
- Tak... Ale Srd wciąż w rękach wroga. Znowu atak się nie udał...

Medalu nie było, przepustki też, a po kilku dniach zapomniałem o ranie. Naszą zdziesiątkowaną kompanię przerzucono bardziej na południe, w okolicę Molunat, gdzie panował względny spokój. Po tygodniu przysłano uzupełnienia, a po kolejnych kilkunastu dniach w pełni odzyskaliśmy sprawność bojową. Przez następny miesiąc czas mijał nam na patrolowaniu okolicznych wzgórz. Robota tyleż nudna co spokojna. Sporadycznie dochodziło do krótkiej wymiany ognia, ale bardziej przypominało to strzelanie na wiwat.
Wysłano nas na kolejny patrol. Podobno pojawił się jakiś niewielki oddział czetników, mamy to sprawdzić. Poszło nas trzech: ja, Mladen - dowódca patrolu i Mirko - młokos, który ciągle słuchał walkmana.
Z bazy wyruszyliśmy o świcie. Było przeraźliwie zimno, wypiliśmy więc na rozgrzewkę po łyku rakiji. Poszliśmy na południowy wschód, gdzie podobno widziano czetników. Po godzinie dotarliśmy do rozległego płaskowyżu, gdzieniegdzie porośniętego kępami krzaków. Mladen zarządził postój. Mirko wyciągnął manierkę z rakiją, pociągnął łyk i podał ją nam. Nagle w oddali zobaczyłem jakiś ruch.
- Chłopaki, tam ktoś idzie - pokazałem palcem na kępę krzaków oddaloną od nas o jakieś 300 metrów.
Mladen szybko zgasił papierosa, szeptem wydał komendę: padnij. Niepotrzebnie, bo już dawno leżeliśmy rozpłaszczeni pod krzakiem. Obserwowaliśmy przedpole kilka minut. Dwie postacie zniknęły w krzakach, nikt więcej się nie pojawił. Dowódca zdecydował, że się podczołgamy i sprawdzimy.

Goran nie chciał iść na wojnę, ale dziadek, który go wychowywał - stary czetnik, pamiętający czasy ostatniej wojny, Gradiżki, Jasenovaca i terroru ustaszy - kazał mu iść ratować honor Serba. Goran doskonale wiedział, że opór nie ma najmniejszego sensu, zgłosił się więc na ochotnika. Po przeszkoleniu dostał przydział do zwiadowców. Jego oddział stacjonował w okolicach Dubrownika.
Dotychczas nie mógł narzekać, nie było źle, patrole spokojne, a na dodatek poznał Jasną. Jasna miała 19 lat, była rok młodsza od Gorana. Zakochali się w sobie niemal od pierwszego wejrzenia. Dlatego korzystali z każdej, nadarzającej się okazji, by być ze sobą razem.
Dziś udało im się wygospodarować dwie godziny, szybko więc pobiegli w kierunku pobliskiego płaskowyżu.

Do podejrzanej kępy krzaków mieliśmy jeszcze około 20 metrów, gdy usłyszałem śmiech. Kobiecy śmiech. Spojrzałem na Mladena.
- Pewnie któryś dorwał babę i teraz ją bzyka - powiedział szeptem.
- Podczołgamy się jeszcze kilka metrów i wpadamy w krzaki. Ty Jure nas osłaniasz – dodał.
Odczekaliśmy jeszcze chwilę, by się upewnić, że poza parką, w pobliżu nie ma nikogo. Dowódca dał znak i wskoczyliśmy w krzaki. Zgodnie z rozkazem stałem trochę z boku, by w razie czego móc zareagować. Mladen chwycił chłopaka, ale że ten się wyrywał, pośpieszyłem z pomocą. Marko trzymał dziewczynę. W szarpaninie chłopakowi znowu udało się wyrwać, na szczęście po kilkunastu krokach potknął się i upadł. Dopadliśmy go, chwyciłem go za ramię i zdzieliłem kolbą w brzuch.
- Gdzie twoja jednostka, jak się nazywasz, twój stopień, co tu robisz?
- Odpieprzcie się... - nie dokończył, lufa kałasznikowa przeorała mu twarz. Zawył z bólu.
- Powtarzam... Nazwisko, stopień, jednostka - Mladen nie dawał za wygraną
W tym momencie z krzaków dobiegł nas przeraźliwy krzyk. Nie namyślając się, odwróciłem się na pięcie i w kilku susach dopadłem kępy. Na ziemi leżała półnaga dziewczyna, na niej Marko. Zobaczyłem jej przerażone oczy... Ręka mimowolnie nacisnęła na spust...

- Kurwa, Jure! Coś ty zrobił? - Mladen darł mi się nad uchem. Przede mną leżały podziurawione jak sito dwa ciała. 30 naboi skutecznie połączyło ich w śmiertelnym uścisku. Z walkmana wciąż słychać było muzykę. Wziąłem go do ręki...
I can't get no satisfaction,
I can't get no satisfaction.
'cause I try and I try and I try and I try.
I can't get no, I can't get no.

No tak... Jak mawia Cvetnić z drugiej kompanii: my jesteśmy ci lepsi, bo słuchamy Rolling Stones...

Chłopak starał się uciec... Niepotrzebnie, Mladen trafiał do puszki z piwem, z odległości 500 metrów...
- I po krzyku - mruknął pod nosem, zarzucając karabin na ramię. Spojrzał na mnie.
- Co ci odbiło?
Milczałem.
- Dobra, było tak: zaatakowali nas, ubili Marko, odpowiedzieliśmy ogniem, zabiliśmy ich. A ty już więcej mi takich numerów nie rób...
Spojrzał na trupa Marko.
- Zawsze mówiłem mu, że baby go zabiją...



czwartek, 7 listopada 2013

Jatka




Krew była wszędzie. Począwszy od ogromnej kałuży jasnoczerwonej posoki na podłodze, skończywszy na zbryzganych nią ścianach i suficie. Posterunkowy Manieczko zbladł gdy to zobaczył, chwiejnym krokiem wyszedł z pomieszczenia i zwymiotował na progu.
- Kurwa mać – zaklął Majdan.
Wtedy usłyszał zbliżające się kroki. Spojrzał przez ramię. To starszy posterunkowy Zorbas. Młody, ambitny, zawsze pewny siebie. Rok temu przyszedł do nich prosto po szkole.
Majdan nie lubił go, dlatego teraz z satysfakcją patrzył, jak młody traci rezon, robi się zielony i wymiotuje prosto na swoje nieskazitelnie czyste lakierki.
- Manieczko przynajmniej wyszedł z pokoju, a teraz będzie tu jeszcze śmierdziało jego rzygowinami – pomyślał.
Marek Zorbas szybko odzyskał równowagę, rozejrzał się uważnie: plama jasnej krwi na podłodze, rozbryzgi ciemniejszej na ścianie vis a vis wejścia, a na prostopadłej do niej znowu ślady tej jaśniejszej i niewyraźny odcisk dłoni. I jeszcze ciemniejsze krwawe krople na suficie.
- Czyżby mordercą był jakiś szalony malarz – na myśl o tej konkluzji lekko skrzywił usta w gorzkim uśmiechu.
Brakowało jedynie ciała ofiary.
Gdy już wszystko zanotował w pamięci, poszedł do radiowozu, z bagażnika wyjął czarną, brezentową torbę i wrócił na miejsce zbrodni.
Rozejrzał się raz jeszcze i z torby wyjął teleskopowy statyw. Ustawił go w pobliżu kałuży krwi. Przyjrzał się plamom na ścianach i wysunął ramię statywu na przypuszczalną wysokość. Gdy z torby wyjął motek czerwonej wełny Majdan nie wytrzymał i zapytał:
- Posterunkowy beret będzie robił czy tylko skarpetki na zimę? - kiepski żart rozbawił komendanta.
- A pan komendant to chyba dawno szkoły kończył. Pan komendant więc patrzy i pan komendant się uczy – Zorbas nie pozostał dłużny zwierzchnikowi.
Zrezygnowany Majdan usiadł na stojącym obok drzwi krześle i z rozbawieniem przyglądał się posterunkowemu. A ten do każdej plamy krwi za pomocą pinezki przymocował kawałek czerwonej włóczki, którego drugi koniec przywiązywał do statywu. Następnie jeszcze przyglądał się każdej plamie krwi, szacował kąt, pod jakim padała na ścianę i korygował ustawienia statywu. Gdy skończył, całość wyglądała jak jakaś makabryczna trójwymiarowa, czerwona pajęczyna. Wtedy triumfalnie ogłosił:
- Wiem wszystko. Morderca stał tu – wskazał miejsce, w którym stał statyw. Miał około metr osiemdziesiąt dwa – tym razem wskazał na jego czubek.
- Cios zadał ostrym narzędziem, prawdopodobnie siekierą. Wydaje mi się, że za pierwszym razem lekko chybił, ale zranił ofiarę, która prawdopodobnie chwyciła się za tył głowy, bo po kącie padania kropli krwi na ścianę zakładam, iż właśnie na tym miejscu skupiał się morderca.
- Interesujące – przerwał mu Majdan. Kontynuujcie Zorbas, kontynuujcie.
- Jak już mówiłem, pierwszy cios nie był śmiertelny, ale siekiera rozcięła skórę. stąd prawdopodobnie ślady krwi na ręce ofiary, którą później oparła się o ścianę – wskazał niewyraźny ślad dłoni.
- Po tym ciosie również siekiera zabrudziła się, dlatego podczas zadawania kolejnego ciosu powstały krwawe ślady na suficie. Za drugim razem morderca trafił w tętnicę, stąd jaśniejsze ślady krwi. Ofiara upadła i wykrwawiła się na podłodze.
- Zaraz, zaraz Zorbas. Powiedzieliście siekiera? Jesteście tego pewni? - podniecony komendant aż podskoczył na stołku.
- Tak myślę. Chyba nic innego nie spowodowałoby takich rozbryzgów krwi.
- No to nareszcie kurwa cię mam – pomyślał Majdan i z triumfalnym uśmiechem wskoczył do radiowozu ruszając z piskiem opon.

- Kurdeczka, ta franca Majdan zaś mi bimbrownie zamknął – pożalił się.
- Mus go udupić – odrzekł Tadzik.
- Mus kurdeczka  – chytry uśmieszek na twarzy Euzebiusza nie pozostawiał wątpliwości, iż zemstę dawno już obmyślił.
- Tadzik, skocz kurdeczka do Czesławy i kup miodu, soku z buraków i czekoladę.
Gdy Tadzik wrócił, Euzebiusz wziął dwie miski. Do jednej wlał cały miód i sok z buraków.
- Tadzik, bier kurdeczka do gęby czekoladę i mamlaj. Ino kurdeczka nie łykaj – wydał kolejną instrukcję, dokładnie mieszając zawartość miski. Gdy już był zadowolony z efektu, trzecią część odlał do drugiej miski.
- Wypluj kurdeczka te czekoladę – wskazał miskę. I wymieszaj kurdeczka.
- Euzebiusz, a co to będzie – Tadzika aż skręcało z ciekawości.
- Widzisz Tadzik, robimy krew kurdeczka. Dolej wody, bo za gęsta. Ta ciemna kurdeczka, to z żył, ta jasna to z tych... no tych drugich żył – objaśnił fachowo.
- Euzebiusz, aleś ty mondry.
- A kurdeczka filmowiec jeden raz mi opowiedział. Ino kurdeczka nie znasz go, zeszło się bidulkowi.
Gdy już był zadowolony z koloru i konsystencji, kazał Tadzikowi zapakować miski to torby, wziął starą miotłę brzozową i wydał krótką komendę:
- Idziemy kurdeczka.
Na miejsce zbrodni wybrał starą chatę drwali stojącą w lesie, niecały kilometr od wsi.

- Tym razem mi się nie wywiniesz – triumfował Majdan. Na Euzebiuszu nie robiło to wrażenia. Uśmiechał się radośnie pokazując ostatnie cztery zęby.
- Zorbas sprawdził odciski palców na ścianie, są twoje – kontynuował komendant.
- Zgnijesz w pudle! - zawyrokował. Więc pokaż lepiej jak to było i gdzie schowałeś ciało, to może sąd weźmie to pod uwagę jako okoliczności łagodzące.
- Pan komendant kurdeczka rozkuje – Euzebiusz wyciągnął obie ręce przed siebie. Majdan zawahał się, ale zdjął kajdanki.
Euzebiusz schylił się na kałużą krwi i zanurzył w niej palce, po czym włożył do ust. To samo zrobił przy  ciemniejszej plamie na ścianie.
- Z czekoladą kurdeczka lepsiejsze – zawyrokował.
- Bo widzi kurdeczka pan komendant – zwrócił się do osłupiałego Majdana – torta Tadzikowi na urodziny żem kurdeczka piekł i mi się nachlapało.
- Pan spróbuje - podstawił palec Majdanowi.


poniedziałek, 4 listopada 2013

Jawa jest zmorą


Jawa jest zmorą. 
Rzeczywistość to udręka i nędza, a sen to życie i wyzwolenie. 
Dobra jawa to przedłużenie snu, ziszczenie marzenia i tęsknoty. 
Zła jawa to bezsenna trwoga i gdyby tylko ona i nic więcej, to nie warto by żyć.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...